Wyobraźcie sobie, że rozpoczynacie podróż samolotem i nie wiecie, co ze sobą zrobić. Tak właśnie było w poniedziałek. „Reisefieber” wykluczała sen, telefon został definitywnie wyłączony (a tam przynajmniej pasjans), magazyny ilustrowane przeczytane sumiennie w drodze „tam”.
Pozostało mi wiercenie się w fotelu i obserwacje.
To był samolot Air France z Paryża do Warszawy, obłożenie niemal pełne, a mój fotel w takim miejscu, że mogłem spoglądać jedynie na stewardessę. I były to jedne z najmilszych godzin, jakie spędziłem w powietrzu.
Szefowa pokładu przedstawiła się jako Ana „coś tam”. Na początku nie pomyślałem, że umieszczę ten temat w moim „Świecie”, więc dodam, że nazwisko brzmiało z hiszpańska, a i co do imienia pewne wątpliwości pozostają.
Tak czy inaczej, Ana była zjawiskowa. Wielkie usta, wielkie oczy, blond włosy, z grupy pracownic „doświadczonych”. Zaznaczam, że opis z poprzedniego zdania nie ma jakiegokolwiek podtekstu erotycznego. Czyste fakty.
Otóż Ana witała każdego wchodzącego na pokład tak szerokim i promiennym uśmiechem, że zrazu wydało mi się to wyszkoloną sztuczką. Trochę przypominała tym nieżyjącą niestety Izabelę Jarugę – Nowacką. Zacząłem przyglądać się uważniej, a potem prawie nie spuszczałem z Any wzroku. Pewnie po locie odetchnęła, że wysiadł ten „świr”, ale co mi tam.
Ana uśmiechała się przez całą podróż, zarówno kiedy to miało sens, jak i gdy go pozornie nie miało. Uśmiechała się do innych członków personelu, do pasażerów i do siebie samej. To było najbardziej ekscytujące.
Gdy brała do ręki jakiś dokument (chyba jakieś zestawienie dotyczące posiłków) uśmiechała się szeroko, ale z przekąsem. Wielkość kanapki potwierdziła potem, że miała rację.
Gdy spytałem, czy mogę skorzystać z toalety z przodu, po sekundowym zastanowieniu uśmiechnęła się szeroko. Zgodziła się, choć stwierdziła że w zasadzie jest to toaleta dla pierwszej klasy. Dodała jednak, że siedzę na tyle blisko, że nie ma sensu robić zamieszania chodząc przez cały samolot.
Ana dwukrotnie była poważna. Raz gdy jedna z pasażerek ociągała się z włożeniem swej torebki na półkę bagażową. Ana jednym ruchem zrobiła to za nią, ucinając wszelkie rozterki. Drugi raz była prawie poważna, gdy demonstrowała maski tlenowe i informowała o bezpieczeństwie lotu. Powaga wydała mi się tu czysto wymuszona.
Ana była też zagubiona. Gazety dla pierwszej klasy roznosiła z takim wdziękiem, że zapomniała o bożym świecie. Z każdym dyskutowała o preferencjach związanych z prasą, choć miała tylko dwa tytuły. Z atrakcyjnego zajęcia wybudził ją dźwięk sygnału oznaczającego start. Biegiem ruszyła do konsoli, by coś tam powyłączać, po czym jednym susem siadła mocując się pasami.
Ana przez bite dwie godziny lotu zajęta była tylko nim. Gdy siadała, na jej twarzy pozostawał lekki uśmiech, ale oczy analizowały otoczenie. Kończyło się np. tym, że nie odwracając głowy, sięgała ręką głęboko w tył i sprawdzała, czy drzwi do toalety są zamknięte.
Ana świetnie mówiła po francusku, ale już angielski musiał być dla niej wyzwaniem. Ktoś kto słuchał samego głosu, mógł odczuwać spokój i relaks. Ktoś, kto tak jak ja, patrzył – doznawał iskrzącej radości. Oto Ana manewrowała ustami i wszystkimi mięśniami twarzy z tak niewyobrażalną intensywnością, jakby uczestnicząc w niezwykle trudnej konsultacji logopedycznej. Na koniec był tradycyjny uśmiech (do siebie samej) i głębszy oddech.
Zaprzyjaźniłem się z Aną przez 2 godziny, chociaż powiedzieliśmy sobie coś jedynie o ubikacji, kanapce i napoju.
Z podglądania postanowiłem zrobić użytek i stworzyć portret pamięciowy Any (wyżej). Rysunek udał mi się średnio. Ana była nieco starsza niż na portrecie i prawie cały czas szeroko uśmiechnięta. Niech jednak pozostanie jako pamiątka niewiele znaczących, a sympatycznych dwóch godzin…